Pokazywanie postów oznaczonych etykietą lifestyle. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą lifestyle. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 16 sierpnia 2012

Kosmetyczne/apteczne? odkrycie roku ;-)

Kosmetyczne ze znakiem zapytania, bo nie wiem właściwie do jakiej grupy produktów zakwalifikować to cudo :D

Żeby nie trzymać Was dłużej w niepewności pragnę przedstawić "Żel na zmęczone nogi" :D


Producentem są "Krakowskie Zakłady Zielarskie HERBAPOL w Krakowie SA". Kosztował mnie całe 9,50 zł i opakowane zawiera 170 g produktu. Do zakupu zachęciło mnie opakowanie, a właściwie informacja o tym, że zawiera wyciąg z kasztanowca i arniki górskiej, a te (jak wiadomo :)) uszczelniają naczynka. Szczerz mówiąc zakupiłam ten produkt dla mojego Mężczyzny, bo on (podobnie jak ja) ma skłonność do pękania naczynek (a żadnych preparatów doustnych zażywać nie chce), więc pomyślałam: "czemu nie przetestować, w końcu nie kosztuje to 100 zł". I powiem Wam, że miło się zaskoczyłam tym  żelem.
Poniżej zobaczycie skład i sposób użycia:


A tutaj możecie zobaczyć, jak wygląda to cudo.


Teraz cytuję z opakowania zastosowanie(przed chwilą przeczytałam to pierwszy raz:D):
"Żel stosować do relaksującego masażu nóg i stóp.Redukuje uczucie ciężkich i zmęczonych nóg. Zaleca się stosowanie szczególnie po dużym wysiłku fizycznym, do nóg ze skłonnością do opuchnięcia i problemów związanych z żylakami.
Zawiera w swoim składzie wyciąg z kasztanowca i kwiatu arniki górskiej oraz mentol. Dzięki temu posiada właściwości chłodzące, przynosi ulgę zmęczonym i opuchniętym nogom, pozostawia na skórze przyjemne uczucie świeżości i lekkości.
Żel całkowicie wchłania się po kilku minutach i dzięki temu skóra jest miękka i elastyczna. Dlatego polecany jest również do pielęgnacji skóry nóg. Po zastosowaniu żel nie powoduje tłustości skóry, nie plami ubrań."

I teraz moje zdanie: (napiszę raz jeszcze: pierwszy raz o zastosowaniu przeczytałam teraz w czasie przepisywania tekstu. Nie sugerowałam się tym, co piszę producent)
  1. Zapach mentolu bardzo intensywny (jako osoba nie przepadająca za tym składnikiem musiałam uważać, by się za mocno nie "sztachnąć" w czasie aplikacji) 
  2.  Konsystencja takiego żelu, trochę jak Voltaren chociaż bardziej "wodnisty". Niewielka ilość wystarcza, by wysmarować nim nogi (w moim przypadku ograniczałam się raczej do samych łydek, później napiszę czemu).
  3. Dla mnie całkiem wydajny: mam go miesiąc i zużyłam 1/3 opakowania (od razu napiszę, że nie stosuję go codziennie, później napiszę dlaczego ;P)
  4. Po aplikacji lekko ochładza, tzn pozostawia delikatne uczucie chłodu.
  5. Baaardzo szybko się wchłania i nie klei się oraz nie pozostawia żadnej tłustej warstwy.
  6. I teraz najważniejsze: osobiście używałam tego produktu tylko po intensywnym treningu lub gdy czułam, że moje nogi są "zmęczone". Uśredniając w użyciu był co drugi dzień. I teraz najważniejsza zaleta: ZDECYDOWANIE REDUKUJE ZMĘCZENIE. Nie mylcie tylko usunięcia zmęczenia z "usunięciem zakwasów". Chodzi mi o to, że (podkreślam to ponownie: w moim przypadku) po intensywnym treningu na drugi dzień jeszcze odczuwałam, oprócz zakwasów, zmęczenie w nogach. Rano "ciężko było mi się rozchodzić" (mam nadzieję, że wiecie o czym piszę: jakby nogi były ze stali i ważyły pół tony), a po tym żelu zakwasy "bolały" nadal, ale nie czułam tej ciężkości nóg. W celach testowych robiłam kilka dni "z" oraz kilka "bez żelu". Za każdym razem efekt był taki sam. Zdecydowanie moje nogi czują się lepiej, gdy przed snem je potraktuję tym produktem. Smarowałam tylko same łydki, bo to uczucie "ciężkich" nóg kończyło się zawsze w kolanach, więc nie widziałam sensu w smarowaniu ud. Jeszcze tylko dodam, że bez względu na to, czy trenowałam rano czy też wieczorem żelu używałam przed pójściem spać.
Na koniec napiszę, że jestem szczerze zadowolona z tego produktu i myślę, że będzie on na stałe w mojej kosmetyczce/apteczce? po prostu będzie on pod ręką :D

Używałyście tego typu żeli/kremów? Macie podobne czy odmienne zdanie?

Kicia

P.S. Kupiłam ten produkt w najzwyklejszym w świecie sklepie zielarskim (gdybyś ktoś chciał wiedzieć ;))

EDIT: Co do wydajności nie wiem, na ile wystarczy to opakowanie jeśli będzie się żelu używało kilka razy dziennie i na całe nogi. Przypuszczam, że nie na długo...

środa, 15 sierpnia 2012

Sport powszechny

UWAGA!!! Post tylko dla wytrwałych ;) bo trochę się rozpisałam ;)

Takie stwierdzenie padło nie raz z ust minister Muchy (jeśli ktoś nie wie: to minister sportu ;)) podczas konferencji dotyczącej podsumowania Igrzysk w Londynie 2012.
Pani minister mówiła dość sensownie na temat co zrobić, by było więcej medali na kolejnych Igrzyskach. Jednym z omawianych przez nią punktów były spotkania z samorządowcami, w celu omawiania zagadnienia jak "upowszechnić sport". Mówiła m.in. o tym, że wiele obiektów sportowych jest nie używanych i że sale gimnastyczne wieczorami stoją puste i że to trzeba zmienić. Ma również zamiar rozmawiać z nauczycielami wychowania fizycznego... Myślicie, że rozmowy wystarczą, by sport stał się "powszechny"?

Pragnę przedstawić Wam mój punk widzenia dotyczący sportu i powszechności "tego zjawiska" w naszym społeczeństwie.
Jak wiadomo: punkt widzenia zależy od puntu siedzenia, a w tym konkretnym przypadku, zależy od miejsca zamieszkania i otoczenia, w którym się wychowujemy, a później mieszkamy.
Wychowałam się w małej miejscowości. Mimo, iż okolica sprzyjała aktywności "plenerowej" czyli rower, bieganie, rolki, w sezonie "pluskanie się" (bo na wyczynowe pływanie warunków nie było) to nie widywałam tam nikogo fizycznie aktywnego nie licząc jednego "biegacza", który prawie codziennie pokonywał spore odległości (podobno ok 40 km) i nawet brał udział w jakiś zawodach, oczywiście bez większych sukcesów.

Moim rodzice do "aktywnych" się nie zaliczali.W sezonie wycieczki rowerowe były może cztery (cztery wycieczki zakończone pizzą, frytkami i colą), a ze sportów to raczej uprawiali "plażing", "leżing", "grilling" itd. Mój wzorzec sportowy był dość "słaby" (przyjmijmy, że to określenie odpowiednio oddaje całą sytuację).
W okresie do lat 15 trochę się ruszałam. Wakacje to godziny spędzone z chłopakami na boisku piłkarskim, spotkania rowerowe oraz rolki (tak, tak... rolkowy szał nie ominął małych miejscowości). Niestety z czasem sport ograniczał się do wsiadania na rower w celu dojechania na plażę lub "na ognisko". I tak właśnie z czasem sport, a właściwie tylko jazda rowerem stała się jedynie "środkiem transportu" (chyba wiecie o co mi chodzi?).

Moje próby uprawiania sportu (takie jak bieganie) skutecznie były "wyśmiewane". No może nie wprost, ale kiedy mając 16 lat przebiegałam uliczkami mojego miasta skupiłam wzrok wszystkich przechodniów na sobie, a za plecami słyszałam szepty. Takie zachowanie otoczenia skutecznie odwiodło mnie od prób uprawiania jakiegokolwiek sportu.

Jak więc możemy mówić o sporcie powszechnym kiedy nasze otoczenie nie jest nastawione na spędzanie czasu aktywnie? Myślicie, że w małych miejscowościach (myślę, że nie jest to problem tylko małych miejscowości, bo w dużych miastach są dzielnice, gdzie również ciężko dostrzec sportowego ducha) coś się zmieni, kiedy dyrektorzy szkół pozwolą na korzystanie z sal gimnastycznych wieczorami?
Nie jestem w stanie jednoznacznie odpowiedzieć, ale z własnego doświadczenia wiem, że to może nie wystarczyć.

Żeby społeczeństwo stało się bardziej aktywne, trzeba nie tylko stawiać na "kadrę juniorską", ale również mobilizować "seniorów" (mówiąc senior nie mam na myśli babci/dziadka lat 80, ale nas: ludzi w wieku do 50 lat, którzy mogą, a nawet powinni dawać przykład młodszym). Bo skąd młodzież ma czerpać wzorce jak nie od nas właśnie?

Bo skąd się biorą "sportowcy"? Raczej ze sportowych rodzin, podobnie jak więcej lekarzy pochodzi z rodzin "lekarskich". Czyli mamy wzorzec, naśladujemy, a potem odkrywamy, że coś co robią nasi rodzice w sumie jest fajne i sami zaczynamy to robić.
Musimy pamiętać, że pierwszym wzorcem do naśladowania dla dzieci są rodzice właśnie, więc jeśli mamy, lub planujemy posiadanie dziecka, to zróbmy wszystko, by zaszczepić w nim "bakcyla" sportowego. Bo ważne jest, by pokazać dziecku, że sport może być przyjemny, zabawny, relaksujący. Bo sport amatorski to przecież sama przyjemność. Ze sportem wyczynowym już tak pięknie i kolorowo nie jest, bo bywa on bolesny i częściej można "złapać" kontuzję, ale o tym, czy dziecko chce wyczynowo uprawiać sport powinno zadecydować ono samo. Jednak pierwszym krokiem jest pokazanie mnogości dyscyplin sportowych oraz tego, że wcale nie są potrzebne drogie buty, super obiekty, by móc się ruszać :) 

Chciałabym poruszyć tu jeszcze jeden wątek: tzw W-F w szkole. Kto z Was wspomina te zajęcia jako ciekawe? Kto może powiedzieć, że został zapoznany z różnymi dyscyplinami sportu i że mógł ich spróbować? Kto z Was powie, że chętnie na W-F chodził?
Przypuszczam, że znajdzie się kilka takich osób. Jednak spory odsetek będzie opisywał lekcje W-F jako największą masakrę z jaką miał do czynienia podczas chodzenia do szkoły.
Opowiem Wam, jak było u mnie.
Podstawówka:
  • klasy 1-3: zbijak, dwa ognie, więcej zabaw typu "mam chusteczkę..", czy "stary niedźwiedź...", berek, chodzenie po ławce (takie imitujące równoważnię). Ten okres wspominam dobrze, bo nie wyobrażam sobie, że mnie (małego pulpecika) stawiają na równoważni licząc na to, że nie spadnę. Ogólnie te początkowe klasy wspominam dobrze: zapoznanie ze sprzętem, aktywność poprzez zabawę: takie podejście do maluchów jest ok, chociaż można było wprowadzić więcej dyscyplin.
  • Klasy 4-8: (tak, tak, jestem niezreformowanym rocznikiem): więcej "olewania", dużo "niedyspozycji", brak zaangażowania nauczyciela. W sezonie: bieganie długodystansowe (a właściwie udawanie, że się biega), niby jakiś sprint (oczywiście oceny zgodne z rozpiskami czasowymi), pchnięcie kulą. A tak raczej siatkówka, albo róbcie co chcecie, więc można było odrabiać lekcje itd :D
  • Liceum: kolejne 4 lata zmarnowane. Większość lekcji to siatkówka z tenisem stołowym na zmianę. W sezonie znowu bieganie, skok w dal i pchnięcie kulą. Przez 4 lata przypominam sobie tylko 4 lekcje, na których była koszykówka, i skoki przez kozła i skrzynię... SKS (tak to się nazywało u mnie: polekcyjne zajęcia sportowe): siatkówka.
  • Studia: 3 semestry. Tu jest trochę lepiej, bo sami wybieramy sobie zajęcia. Dwa semestry były cudowne: fitness. Nauka kroków, układów, nazewnictwa, fajna muzyka, super prowadząca. Dużo ruchu i widać było, że tej kobiecie zależy, byśmy coś z tych zajęć wyniosły. Kolejne semestr to tenis stołowy. Niestety fitnessu już nie było, a tenis stołowy jak tenis stołowy. Ja za bardzo grać nie potrafiłam, więc tylko starałam się trafić w piłeczkę :D Fajni ludzie, ale to już nie było to co fitness.
I tu koniec. Jak możecie zauważyć, przez tyle lat nauki tylko przez 2 semestry miałam do czynienia z osobą, której zależy na prowadzeniu zajęć (fitness na studiach. No dobra, prowadzący od tenisa stołowego też się przykładał, ale więcej uwagi poświęcał super graczom ;)). Gdybym na swojej drodze wcześniej spotkała takiego "WueFistę" jak ta kobitka od fitnessu to kto wie, czy dziś nie byłabym posiadaczką medalu z Igrzysk? Przecież nauczyciele powinni zachęcać do zgłębiania wiedzy dotyczącej danego przedmiotu, powinni zachęcać do rozwoju osobistego. Powinni sprawiać, że młodzież sama chce dążyć do osiągnięcia czegoś więcej niż tylko zaliczenia przedmiotu i zdania do następnej klasy.

I teraz jeszcze raz zadam pytanie: jak tu mówić o sporcie powszechnym, kiedy na każdym kroku jesteśmy bardziej zniechęcani niż zachęcani do aktywności?
 
A jakie jest Wasze zdanie? Zgadzacie się ze mną, czy może uważacie, że się mylę?
 
Kicia 

piątek, 10 sierpnia 2012

Killer nie dla ludzi ze sporą nadwagą

Wczoraj w końcu udało mi się załączyć słynnego killera Ewy Chodakowskiej. 
 
 
 
Wykonywałam wszystkie ćwiczenia, chociaż nie wszystkie powtórzenia (zmiana pozycji ciała wybijała mnie z rytmu :D i przeważnie pierwsze powtórzenie nie dochodziło do skutku ;-) - w końcu to mój pierwszy raz z tym treningiem).
I co mogę po tym jednym razie powiedzieć?
Kompletnie nie nadaje się dla ludzi ze sporą nadwagą (ja do takich się zaliczam). W połowie treningu w czasie kardio ból piszczeli był nie do zniesienia. Za dużo podskoków jak na moją masę. Na opakowaniu płyty jest informacja, że jest to trening dla średnio zaawansowanych. W moim odczuciu zaliczam się do tej grupy właśnie. Ćwiczę od 3 lat, co prawda pojawiają się niewielkie przerwy, ale treningi dla początkujących są zwykle "za lekkie", "zbyt łatwe" dla mnie. Wieczorem wyszłam na jogging ^^ (ZNOWU UDAŁO MI SIĘ BIEC PRZEZ 30 MIN BEZ PRZERWY - YUPI) i niestety piszczele bolały baaardzo... 
Być może to ogólne przetrenowanie/zmęczenie, ale nigdy wcześniej tak bardzo piszczele mnie nie bolały. NIGDY!!! a już nie raz przechodziłam przez to zjawisko, przeważnie w sytuacji, kiedy zwiększałam czas biegu i skracałam marszu.
Dziś tylko siłowy zrobię, no może wyskoczę na rower ("sierpniowa setka" czeka), jutro regeneracja (no może uda mi się wyskoczyć na tenisa), a w niedzielę postaram się rano "pyknąć" killera, a wieczorem wyjść na jogging i zobaczę, czy piszczele nadal będą bolały.
Jeśli tak wówczas killer pójdzie w odstawkę do czasu, aż spadnie mi kilka kilogramów.
Ogólnie program wydaje się fajnie stworzony, dużo ćwiczeń angażujących całe ciało, więc jest godny polecenia. Ale po jednym razie wydaje mi się, że bardziej skierowany jest dla osób, które są na końcu drogi do osiągnięcia super sylwetki.

Kicia

P.S. Czy Was też po killerze piszczele bolały? I oczywiście, czy macie nadwagę?

środa, 8 sierpnia 2012

Jeszcze słów kilka o "diecie"

Przeglądając stare gazety codzienne natknęłam się na artykuł z serii "jak jeść, by na wakacjach nie zaprzepaścić swoich dotychczasowych starań o zgrabną sylwetkę".
Oczywiście z zainteresowaniem zabrałam się za analizę tegoż oto tekstu. Przeczytałam cały artykuł, obejrzałam załączony obrazek i powiem szczerze, że doznałam niewielkiego szoku. 
O ile w miarę (PODKREŚLAM: W MIARĘ) sensownie sklecono sam tekst, o tyle obrazek mnie zabił. Sami zobaczcie:


Teraz streszczę artykuł: jedz 5 posiłków, ograniczaj alkohol (na wakacjach ;-)), ruszaj się, pilnuj kalorii. I właśnie tego ostatniego doczepić się muszę... Widzicie tą tabelkę? Co jest na pierwszym miejscu? Oczywiście nadmorska przekąska numer jeden czyli FRYTY... W samym artykule też napisano, że jeśli ma się ochotę na porządny posiłek, to można wpleść do niego fryty...
I gdzie tu sens? Po co pisać takie artykuły, skoro nie zwraca się uwagi na rozkład b/t/w oraz składników odżywczych w posiłkach i pisze się, żeby sobie frytule do obiadku dokładać...
Gdybym była całkowitym laikiem i wierzyła we wszystko co w gazetach piszą to pewnie bym sobie pomyślała tak: "Kocham frytki, a one mogą pomóc mi schudnąć. Będę na wakacjach jadła 4 porcje frytek dziennie i schudnę na 100%, bo kalorii to nie będzie aż tak wiele". Ale z jakimi konsekwencjami? O tym już nic nie napisano.
Wielu ludzi może sobie też pomyśleć tak: w sumie fryteczki i łosoś tyle samo kalorii, ale frytki kupię za 5 zeta, a łososia za "piataka" w życiu nie dostanę. Super więc ekonomicznie będzie, a te frytki nie są aż tak kaloryczne jak się o tym mówi...
I teraz moje spojrzenie na to całe odżywianie: kalorie nie są najważniejsze. Oczywiście ważne jest, by pewien "pułap kaloryczny" trzymać, ale kochani moi Czytelnicy, zwracajmy uwagę na wartości odżywcze jakie dane posiłki w sobie niosą. Hamburgery, frytki, czipsy, zapiekanki czy hot dogi... kto z nas nie lubi takich przekąsek?  Ale w walce o ładniejszą sylwetkę oraz zdrowe życie do "setki"  ważne są nie tylko kalorie, ale również "wartościowość" posiłków.
Denerwuje mnie, gdy widzę takie teksty. Nie powinno być tak, że tego typu rady pojawiają się w ogólnodostępnej, codziennej prasie. Przecież dostęp do niej mają nie tylko osoby dorosłe, ale również małoletnie, które zamiast doczytać coś, zgłębić wiedzę na zadany temat wierzą ślepo w to, co im pasuje. Pasuje im dieta Kopenhaska - stosują, pasuje "Dukan" od razu się zabierają, bo "na tych dietach szybko schudniesz 20 kg". Podpasuje artykuł, w którym piszą, że porcja frytek to tyle samo kcal co łosoś to olejmy ryby i jedzmy fryty...
Moim zdaniem w czasach "maka" i "kfc" powinno propagować się zdrowe przekąski, prezentować wartościowe i smaczne przekąski, a odchodzić od dań fast (FAT) food. Bo do czego dąży nasze społeczeństwo? Do masowej, grupowej otyłości. Sama mam z tym problem (z nadwagą) i może właśnie dlatego tak bardzo przyciągają mój wzrok "puszyste" dzieci, których na polskich ulicach jest coraz więcej...
A co jest w tym wszystkim najsmutniejsze? Te otyłe dzieci będą kiedyś otyłymi dorosłymi, którzy będą mieć mega problemy ze zdrowiem. I smutne jest jeszcze to, że taka babcia/dziadek/rodzice kupują swoim już dość okrągłym pociechom bez opamiętania przekąski, słodkie napoje itd...
Róbmy więc wszystko co w naszej mocy, by propagować zdrowy lajfstajl i pokazywać ludziom, że życie bez fast (FAT) food'ów może być super ;-)

Kicia

niedziela, 5 sierpnia 2012

Dieta... co z tą dietą i o co w ogóle chodzi? =)

Niech tytuł Was nie zmyli: o diecie. czyli sposobie odżywiania się będę tu pisała, ale nie o jakimś konkretnym jadłospisie, a chcę napisać o moich punkcie widzenia dotyczącym tzw. diety właśnie ;-)
Jak nazwa mojego bloga wskazuje pragnę, by moje życie stało się szczuplejsze, a dokładnie chodzi o szczuplejsze ciało. Ale jak wiadomo: zdrowe ciało to lepsze życie. Nie jestem zwolenniczką bardzo szczupłych (chudych) osób. Dla mnie waga mieszcząca się w "normalnym, zdrowym" BMI będzie wielkim osiągnięciem.
Od jakiegoś czasu borykam się ze sporą nadwagą i bardzo chciałabym znowu mieścić się w ubrania roz 40. Nie chcę stać się zasuszoną osobą, która swoją "sylwetkę" osiągnęła "nie jedzeniem" oraz innymi idiotycznymi metodami.
Chcę żyć zdrowo, promować taki styl życia i zarażać tym innych.
I teraz pojawia się pytanie, które zadaje mi sporo ludzi: "jaką dietę stosujesz?"
Mówiąc "dieta" mają oni na myśli np. dietę Dukana, Kopenhaską czy inną, której podstawowym efektem ma być utrata kilogramów. Nie zwracają oni uwagi na aspekty zdrowotne, bo przecież najważniejsze, żeby waga szła w dół (dla mnie waga najważniejsza nie jest - ja chcę się po prostu znowu mieścić w swoje stare ciuchy - więc obwody się liczą ;-))... I to bardzo mnie denerwuje...
DIETA to sposób odżywiania się, a nie (jak sporo ludzi uważa) określenie spospobu odżywiania mające na celu utratę kilogramów. Każdy z nas od urodzenia jakąś dietę stosował i stosuje nadal: najpierw to dieta mlecza, potem to posiłki, które przygotowywała nam mama, a teraz dieta to ogólnie sposób naszego odżywiania.
Jeśli chodzi o moje odżywianie to nadal szukam "złotego środka". W swoim życiu przeszłam z odżywianiem naprawdę sporo. Chociaż nigdy nie stosowałam takich "gotowców" odchudzających (raz chciałam zabrać się za Kopenhaską... wytrzymałam do obiadu oczywiście dnia pierwszego i zrezygnowałam. Wtedy też doszłam do wniosku, że takie "diety" to jakaś totalna masakra ;-)) miałam w swoim życiu różne "niewypały" dietetyczne. I co mogę tu powiedzieć? Po pierwsze pamiętajcie o tym, że każdy z nas, mimo że skałdamay się z takich samych cząstek elementarnych, jest inny. Każdy powinien szukać w swoim życiu "złotego środka" i nie ważne czy chodzi tu o makijaż, ubieranie, odzywianie: Szukajcie tego, co sprawia Wam radość. A teraz pytanie, które od razu przyjdzie Wam do głowy: "Mnie radość sprawiają czipsy, więc jak mam pogodzić radość z ich jedenia z odpowiednią dietą?"
A odpowiedź jest dość prosta: nie można odmawiać sobie wszystkiego. Jeśli powiemy NIE! na wszystko co lubimy (kawa z cukrem i mlekiem rano, czipsy, lody, ciasteczka itd) nie uda nam się wytrwać długo w zdrowym odżywianiu. Najważniejszy jest UMIAR i to jedna z tych rzeczy, na które zwracać musimy szczególna uwagę. Jeśli np w ramach przekąski raz w tygodniu zjemy loda (ok 250 kcal) to czy przytyjemy i nasze dotychczasowe starania pójdą w niepamięć? Oczywiście, że nie. Najwazniejsze, by lód był przekąską i by jego ilość nie była ogromna. Lubisz czipsy? Raz w tygodniu pozwól sobie na małą (ale koniecznie MAŁĄ, bo kupując dużą nie będziesz potrafił przestać jeść) paczkę również w ramach przekąski.
W ten sposób "połechtasz swoje migdałki", nie będziesz myślał, drogi Czytelniku, o tym, czego Ci nie wolno, tylko o tym, że kolejny tydzień udało Ci się zdrowo jeść.
Ale zaraz, zaraz... teraz pojawiają się kolejni znajomi i ich super teorie dotyczące odżywiania i aktywności fizycznej.
"Płytam, jeżdżę na rowerze, żywię się w fast (fat) foodach i nie tyję, więc po co mam zmieniać swoje nawyki? Jem co lubię i jestem super zadowolony" I co na to odpowiedzieć można? A można odpowiedzieć tak: a czy po tych frytach smażonych w trzymiesięcznym oleju i po hamburgerach niewiadomego pochodzenia czujesz się dobrze? (zapewne usłyszmy TAK), ale czy to prawda? Nie... Przy aktywnym trybie życia trzeba się rozsądnie odżywiać. Posiłki powinny być lekkostrawne, porcje nie za duże, ale dające pewne uczucie sytości. Powinniśmy urozmaicać swoje posiłki (bo dziesiąty raz z rzędu pierś z kurczaka na obiad każdego może zabić), ale starać się, by znajdowały się w nich witaminy, minerały, błonnik itd. Zbilansowana, lekkostrawna dieta sprawi, że treningi będą bardziej efektywne i ogólnie będziemy się czuć lepiej (mimo, że może wydawać się to dziwne dla niektórych ;-))
A teraz może powiem skąd nagle u mnie taka chęć podzielenia się z Wami takimi oto spostrzeżeniami?
Ano na otwarciu Igrzysk Olimpijskich zagościła w moim domu pizza. Zwykle staram się, by posiłki w moim domu były "w miarę" zdrowe, ale czasami jakiś fast (FAT) food pojawić się musi. No i co mogę powiedzieć o pizzy? Była pyszna... i co jeszcze? jej wpływ na moje ciało odczuwałam jeszcze przez kolejne 2 dni. Przez cały wieczór zjadłam 4 kawałki (tak wiem.. to był trylion kalorii)... Rano: burk, burk - tak mój brzuś się odzywał. Cały dzień czułam się ciężka i bez energii. Oczywiście treningu żadnego nie wykonałam, bo po pierwsze miałam rest day, a po drugie i tak nie dałabym rady. A najciekawsze jest to, że biegnąc 2 dni po zjedzeniu pizzy nadal czułam się źle i ociężale...
Nie wierzycie?
Zróbcie test: zwykła (nie mała i nie gigantyczna paczka czipsów) niech zagości w waszych łapkach na wieczornym filmie. Nie dzieląc się z nikim pochłońcie egoistycznie wszystko, co się w niej znajduje. A na drugi dzień spróbujcie wykonać trening (wasz ulubiony). Czujecie różnicę z oraz bez czipsów? :)
Czy teraz już wierzycie, że przy aktywnym trybie życia zdrowa dieta jest obowiązkiem?




Miłej niedzieli ;-)
Kicia

poniedziałek, 30 lipca 2012

Letnie obuwie :-) moim faworyci

Dość długo zastanawiałam się czy o nich pisać (o moich ulubionych butach na lato), ale postanowiłam podzielić się z Wami moimi ulubionymi i najczęściej w tym roku noszonymi modelami.
Na samym początku napiszę, że nie znoszę japonek oraz butów, które posiadają ten wstrętny pasek wchodzący między paluszki ;-) (ostatnio jest jakiś wysyp klapko-japonek, które poza standardowym paskiem posiadają ten wstrętny sznurek). Mam japonki, ale używam ich tylko w awaryjnych sytuacjach takich jak: basen, plaża, ogród (zakładam japonki, gdy wiem, że będę korzystała z chłodzącej mocy wody w ogrodzie, ale do grillowania zakładam inne - bardziej wygodne).

Pisałam w jednym z wcześniejszych postów, że od jakiegoś czasu jak tylko mogę ubieram spodnie dresowe. Tak już mam, że co w mojej głowie i w moim serduchu to i na widoku. W związku z tym, że od jakiegoś czasu sport, zdrowe jedzenie i wygoda są ciągle w mojej głowie to i na moich nogach przede wszystkim wygodnie być musi.
Przedstawiam Wam moje ulubione klapki i sandałki :-)




Klapki kupiłam w Deichmann'ie za (jeśli się nie mylę) 39,99 zł. Są bardzo wygodne, szybko się je wkłada, nie ścierają stóp i nie sprawiają, że stopy się w nich pocą ;-) Mają lekko wyprofilowaną podeszwę, dzięki czemu dobrze przylegają do stopy ;-)
Sandałki nabyłam już 3 lata temu (Tak, tak. te sandałki maja 3 lata i w ogóle nie są zniszczone) za ok 40-50 zł w sklepie z butami w Sochaczewie (byłam tam przejazdem). Są miękkie, wygodne, ale już tak szybko się ich nie wkłada ;-), bo jest zapięcie na rzep. Mimo wszystko bardzo je lubię i również bardzo często noszę.
Obie pary są "płaskie", jednak ich podeszwy maja ok 1 cm wysokości. Podeszwa jest wyłożona jakimś rodzajem skóry (taka informacja widniała na opakowaniach). Spokojnie można je prać (oczywiście nie w pralce ;-)), bo nic się z nimi nie dzieje :-)
W obu parach stopa jest dość stabilna, chociaż (jak widać) klapki lepiej ją "trzymają".
A jakie jest Wasze ulubione obuwie letnie?

Kicia

P.S. Oczywiście posiadam jeszcze inne, bardziej "kobiece" modele, jednak te zdecydowanie noszę najczęściej ;-)