środa, 15 sierpnia 2012

Sport powszechny

UWAGA!!! Post tylko dla wytrwałych ;) bo trochę się rozpisałam ;)

Takie stwierdzenie padło nie raz z ust minister Muchy (jeśli ktoś nie wie: to minister sportu ;)) podczas konferencji dotyczącej podsumowania Igrzysk w Londynie 2012.
Pani minister mówiła dość sensownie na temat co zrobić, by było więcej medali na kolejnych Igrzyskach. Jednym z omawianych przez nią punktów były spotkania z samorządowcami, w celu omawiania zagadnienia jak "upowszechnić sport". Mówiła m.in. o tym, że wiele obiektów sportowych jest nie używanych i że sale gimnastyczne wieczorami stoją puste i że to trzeba zmienić. Ma również zamiar rozmawiać z nauczycielami wychowania fizycznego... Myślicie, że rozmowy wystarczą, by sport stał się "powszechny"?

Pragnę przedstawić Wam mój punk widzenia dotyczący sportu i powszechności "tego zjawiska" w naszym społeczeństwie.
Jak wiadomo: punkt widzenia zależy od puntu siedzenia, a w tym konkretnym przypadku, zależy od miejsca zamieszkania i otoczenia, w którym się wychowujemy, a później mieszkamy.
Wychowałam się w małej miejscowości. Mimo, iż okolica sprzyjała aktywności "plenerowej" czyli rower, bieganie, rolki, w sezonie "pluskanie się" (bo na wyczynowe pływanie warunków nie było) to nie widywałam tam nikogo fizycznie aktywnego nie licząc jednego "biegacza", który prawie codziennie pokonywał spore odległości (podobno ok 40 km) i nawet brał udział w jakiś zawodach, oczywiście bez większych sukcesów.

Moim rodzice do "aktywnych" się nie zaliczali.W sezonie wycieczki rowerowe były może cztery (cztery wycieczki zakończone pizzą, frytkami i colą), a ze sportów to raczej uprawiali "plażing", "leżing", "grilling" itd. Mój wzorzec sportowy był dość "słaby" (przyjmijmy, że to określenie odpowiednio oddaje całą sytuację).
W okresie do lat 15 trochę się ruszałam. Wakacje to godziny spędzone z chłopakami na boisku piłkarskim, spotkania rowerowe oraz rolki (tak, tak... rolkowy szał nie ominął małych miejscowości). Niestety z czasem sport ograniczał się do wsiadania na rower w celu dojechania na plażę lub "na ognisko". I tak właśnie z czasem sport, a właściwie tylko jazda rowerem stała się jedynie "środkiem transportu" (chyba wiecie o co mi chodzi?).

Moje próby uprawiania sportu (takie jak bieganie) skutecznie były "wyśmiewane". No może nie wprost, ale kiedy mając 16 lat przebiegałam uliczkami mojego miasta skupiłam wzrok wszystkich przechodniów na sobie, a za plecami słyszałam szepty. Takie zachowanie otoczenia skutecznie odwiodło mnie od prób uprawiania jakiegokolwiek sportu.

Jak więc możemy mówić o sporcie powszechnym kiedy nasze otoczenie nie jest nastawione na spędzanie czasu aktywnie? Myślicie, że w małych miejscowościach (myślę, że nie jest to problem tylko małych miejscowości, bo w dużych miastach są dzielnice, gdzie również ciężko dostrzec sportowego ducha) coś się zmieni, kiedy dyrektorzy szkół pozwolą na korzystanie z sal gimnastycznych wieczorami?
Nie jestem w stanie jednoznacznie odpowiedzieć, ale z własnego doświadczenia wiem, że to może nie wystarczyć.

Żeby społeczeństwo stało się bardziej aktywne, trzeba nie tylko stawiać na "kadrę juniorską", ale również mobilizować "seniorów" (mówiąc senior nie mam na myśli babci/dziadka lat 80, ale nas: ludzi w wieku do 50 lat, którzy mogą, a nawet powinni dawać przykład młodszym). Bo skąd młodzież ma czerpać wzorce jak nie od nas właśnie?

Bo skąd się biorą "sportowcy"? Raczej ze sportowych rodzin, podobnie jak więcej lekarzy pochodzi z rodzin "lekarskich". Czyli mamy wzorzec, naśladujemy, a potem odkrywamy, że coś co robią nasi rodzice w sumie jest fajne i sami zaczynamy to robić.
Musimy pamiętać, że pierwszym wzorcem do naśladowania dla dzieci są rodzice właśnie, więc jeśli mamy, lub planujemy posiadanie dziecka, to zróbmy wszystko, by zaszczepić w nim "bakcyla" sportowego. Bo ważne jest, by pokazać dziecku, że sport może być przyjemny, zabawny, relaksujący. Bo sport amatorski to przecież sama przyjemność. Ze sportem wyczynowym już tak pięknie i kolorowo nie jest, bo bywa on bolesny i częściej można "złapać" kontuzję, ale o tym, czy dziecko chce wyczynowo uprawiać sport powinno zadecydować ono samo. Jednak pierwszym krokiem jest pokazanie mnogości dyscyplin sportowych oraz tego, że wcale nie są potrzebne drogie buty, super obiekty, by móc się ruszać :) 

Chciałabym poruszyć tu jeszcze jeden wątek: tzw W-F w szkole. Kto z Was wspomina te zajęcia jako ciekawe? Kto może powiedzieć, że został zapoznany z różnymi dyscyplinami sportu i że mógł ich spróbować? Kto z Was powie, że chętnie na W-F chodził?
Przypuszczam, że znajdzie się kilka takich osób. Jednak spory odsetek będzie opisywał lekcje W-F jako największą masakrę z jaką miał do czynienia podczas chodzenia do szkoły.
Opowiem Wam, jak było u mnie.
Podstawówka:
  • klasy 1-3: zbijak, dwa ognie, więcej zabaw typu "mam chusteczkę..", czy "stary niedźwiedź...", berek, chodzenie po ławce (takie imitujące równoważnię). Ten okres wspominam dobrze, bo nie wyobrażam sobie, że mnie (małego pulpecika) stawiają na równoważni licząc na to, że nie spadnę. Ogólnie te początkowe klasy wspominam dobrze: zapoznanie ze sprzętem, aktywność poprzez zabawę: takie podejście do maluchów jest ok, chociaż można było wprowadzić więcej dyscyplin.
  • Klasy 4-8: (tak, tak, jestem niezreformowanym rocznikiem): więcej "olewania", dużo "niedyspozycji", brak zaangażowania nauczyciela. W sezonie: bieganie długodystansowe (a właściwie udawanie, że się biega), niby jakiś sprint (oczywiście oceny zgodne z rozpiskami czasowymi), pchnięcie kulą. A tak raczej siatkówka, albo róbcie co chcecie, więc można było odrabiać lekcje itd :D
  • Liceum: kolejne 4 lata zmarnowane. Większość lekcji to siatkówka z tenisem stołowym na zmianę. W sezonie znowu bieganie, skok w dal i pchnięcie kulą. Przez 4 lata przypominam sobie tylko 4 lekcje, na których była koszykówka, i skoki przez kozła i skrzynię... SKS (tak to się nazywało u mnie: polekcyjne zajęcia sportowe): siatkówka.
  • Studia: 3 semestry. Tu jest trochę lepiej, bo sami wybieramy sobie zajęcia. Dwa semestry były cudowne: fitness. Nauka kroków, układów, nazewnictwa, fajna muzyka, super prowadząca. Dużo ruchu i widać było, że tej kobiecie zależy, byśmy coś z tych zajęć wyniosły. Kolejne semestr to tenis stołowy. Niestety fitnessu już nie było, a tenis stołowy jak tenis stołowy. Ja za bardzo grać nie potrafiłam, więc tylko starałam się trafić w piłeczkę :D Fajni ludzie, ale to już nie było to co fitness.
I tu koniec. Jak możecie zauważyć, przez tyle lat nauki tylko przez 2 semestry miałam do czynienia z osobą, której zależy na prowadzeniu zajęć (fitness na studiach. No dobra, prowadzący od tenisa stołowego też się przykładał, ale więcej uwagi poświęcał super graczom ;)). Gdybym na swojej drodze wcześniej spotkała takiego "WueFistę" jak ta kobitka od fitnessu to kto wie, czy dziś nie byłabym posiadaczką medalu z Igrzysk? Przecież nauczyciele powinni zachęcać do zgłębiania wiedzy dotyczącej danego przedmiotu, powinni zachęcać do rozwoju osobistego. Powinni sprawiać, że młodzież sama chce dążyć do osiągnięcia czegoś więcej niż tylko zaliczenia przedmiotu i zdania do następnej klasy.

I teraz jeszcze raz zadam pytanie: jak tu mówić o sporcie powszechnym, kiedy na każdym kroku jesteśmy bardziej zniechęcani niż zachęcani do aktywności?
 
A jakie jest Wasze zdanie? Zgadzacie się ze mną, czy może uważacie, że się mylę?
 
Kicia 

13 komentarzy:

  1. mam bardzo podobne odczucia i doświadczenia :/
    teraz, mając ok 30 lat wiem jak to ważne, staram się od kilku lat aktywnie spedzać czas, tym bardziej że mieszkam w dużym mieście gdzie pole do działania jest ogromne :)

    Ale lata technikum pamiętam, wciąż na zwolnieniach, nuda i flaki z olejemi, nie bylo chęci i zapału, nie miał kto bakcylem zarazić ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czyli nie tylko ja trafiałam na "nauczycieli bez powołania" :D

      Usuń
  2. Zgadzam się z Tobą w całej rozciągłości. Wzorce czerpiemy od rodziców i nauczycieli- jeśli rodziciele uprawiają głównie leżing:) to wiele do zrobienia mają WFiści. Ja w podstawówce trafiłam na fantastyczną babkę, która poświęcała nam mnóstwo czasu: kilka razy w tygodniu mieliśmy treningi kosza, biegania i wyjazdy na basen. W liceum niestety był marazm i sama od wfu się migałam- co to za prxyjemność pocić się przez dwie godziny, jeśli nie ma nawet prysznica i trzeba w stanie nieświeżym siedzieć na lekcjach? Na szczęście nauczyciele zaliczali zajęcia jeśli przynosiło się ,,zużyty,, karnet z siłowni czy basenu. Nad studiami spuszczę zasłonę milczenia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Masz rację, że W-F na "pierwszej lekcji" bez możliwości odświeżenia się skutecznie zniechęca do uczestniczenia w takich zajęciach. A nawet jeśli prysznice są w szkole i można z nich skorzystać, to w ciągu 10 minutowej przerwy nie byłabym w stanie wykonać wszystkich niezbędnych czynności.

      Usuń
  3. To chyba naprawdę zależy od środowiska. Tam, gdzie ja mieszkam (duże miasto) bardzo dużo ludzi uprawia sport. W parku do którego biegam jest mnóstwo osób uprawiających jogging, nordic walking (czy jak to tam się pisze). Widuję ludzi na rolkach, o rowerach już nie wspominając. Kluby fitness są przepełnione- baseny również. Sport jest powszechny, a przynajmniej w dużych miastach. W małych miejscowościach? Nie wiem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Poza tym moi rodzice nie są typami sportowców. Moja mama wręcz nienawidzi ćwiczyć i nigdy tego nie robi, nie robiła i raczej robić nie będzie. Więc przykładu z nich nie brałam. ;)

      Usuń
    2. Ale tak jak napisałam: otoczenie, środowisko również daje przykład. Tu, gdzie teraz mieszkam też widzę sporo ludzi aktywnych, natomiast w pewnych dzielnicach (piszę o dużym mieście) zobaczyć można tylko "pijących w bramach" lub "leżących w parkach" wyczynowców.

      Usuń
  4. Z całą pewnością mogę się podpisać pod tym co napisałaś. Nauczyciele wf-u skutecznie zniechęcali do uprawiania sportu, prawdę mówiąc to przez 4, czy 5 lat (część gimnazjum i liceum) miałam zwolnienie lekarskie z wf-u, a to tylko dlatego, że szczerze nie cierpiałam siatkówki, byłam z niej tragiczna, więc po co się męczyć, po co się stresować, lepiej wziąć zwolnienie, taki "sport" i tak wiele by mi nie dał. Przez całą edukację miałam tylko jedną sensowniejszą wfistkę, miała babka pomysł, załatwiła, że dwie godziny wfu mamy w godzinach popołudniowych i chodzimy wtedy na basen, pomysł był dobry, tylko z tego co pamiętam na basenie byłam ze dwa razy, później upadł :(.
    No i oczywiście studia, tam też trafiłam na aerobik i przez dwa semestry odkryłam, że ruch jest czymś wspaniałym, po zajęciach wychodziłam zmęczona, ale szczęśliwa, takich ludzi brakuje.
    Co z tego, że teraz wybudowali boiska, jak stoją zamknięta, jacyś pojedynczy biegacze się trafiają, ale i tak są postrzegani jako Ci dziwni, no i oczywiście słynne tabliczki "zakaz gry w piłkę na osiedlu", bo lepiej żeby dzieci siedziały przed komputerem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, tabliczki są cudowne: "zakaz gry w piłkę", "zakaz karmienia gołębi", a niedługo zakażą nam wychodzić z domów, żeby przypadkiem klamka się nie zepsuła.

      Usuń
  5. ciekawe tylko czy dzieci będą chciały naśladować rodziców i aktywnie spędzać czas skoro oferuje się im coraz więcej rozrywek przy komputerze

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Moim zdaniem przy komputerze siedzą osoby, które nie mają innego zajęcia. Jeśli małym dzieciom pokażesz, że może istnieć życie inne niż wirtualne, że fajnie jest spotkać się ze znajomymi, a nie przeczytać na FB bo u nich słychać, to żadna rozrywka wirtualna nie będzie w stanie przebić "realnego życia" i uciech z niego płynących. Obserwuję moich znajomych posiadających dzieci (sama takowych nie posiadam) i widzę, że te, którym poświęca się czas przy komputerze w ogóle nie przesiadują, bo mają masę innych, ciekawszych zajęć :)

      Usuń
    2. Też tak myślę, na moim osiedlu codziennie całe dnie na dworze spędzą masa dzieci, od rana do wieczora, nie mają czasu na siedzenie przed telewizorem, czy przed komputerem, ale teraz od rodziców zależy, czy dalej zachęcą ich do ruchu, czy nie.

      Usuń
    3. Zgadzam się z Tobą całkowicie.

      Usuń